Nasi towarzysze woleli
siedzieć przy stolikach i pić nielegalnie przemyconą pod frakami rosyjską wódkę
niż zwracać uwagę na swoje partnerki.
Z Johnem udało mi się
odtańczyć kilka utworów, po czym dołączył do reszty swojej drużyny. Podczas ich
rozmowy wyczułam, że choć teoretycznie to John jest kapitanem, z jego zdaniem
prawie nikt się nie liczy. Nie miał żadnego autorytetu, choćby wśród
rówieśników. Mimowolnie poczułam, że tracę do niego całą sympatię.
Po
bitej godzinie takiego siedzenia, razem z kilkoma dziewczynami utworzyłyśmy na
parkiecie coś na kształt okręgu i tańczyłyśmy razem, we własnym tempie.
Większość jednak robiła to tak, by i panom się podczas tego tańca nie nudziło-
nie brakowało dość odważnych spojrzeń, rzucanych ukradkiem na co
przystojniejszych, oraz zamaszystego wymachiwania spódnicą.
Chociaż
lubiłam towarzystwo mężczyzn, nigdy nie byłam wyuzdana. Nie miałam potrzeby
pokazywania z punktu wszystkiego, co miałam. Wolałam raczej robić wrażenie,
powoli odkrywając karty. Wyjątek stanowiły te dni, w których nie zależało mi na
niczym, tylko na tym, by się upić i pozwolić się obcałować jakiemuś chłopakowi.
I choć pewnie niewiele osób by mi uwierzyło, nigdy jeszcze nie rozebrałam się
przed żadnym z nich. I nigdy nie dopuściłam, by sprawy zaszły zbyt daleko.
Przymknęłam
oczy, kiedy dotarło do mnie, ile spośród prowokujących dziewcząt wokół mnie tej
nocy utraci coś bezpowrotnie.
-Będę lecieć- krzyknęłam mojej koleżance do ucha.
-Co?- odkrzyknęła, patrząc na mnie z niezrozumieniem w
oczach.
-Idę do domu!- wrzasnęłam głośniej, starając się przebić
przez muzykę.
-Dobra! Poradzisz sobie? Ktoś cię odprowadzi?
To właśnie
w niej uwielbiałam. Jeśli już podjęłam jakąś decyzję, nie próbowała mnie do
niej przekonywać czy odwodzić, tylko zajmowała się bardziej praktycznymi
rzeczami, na które przynajmniej mogła mieć wpływ.
-John mnie odprowadzi!- wrzasnęłam, po czym jakoś udało
mi się zejść z parkietu i znaleźć Johna, który siedział odwrócony tyłem do
tańczących dziewczyn, w ogóle nie zwracając na nie uwagi.
-Chciałabym iść do domu- powiedziałam spokojnie.
Spojrzał
na mnie. Zauważyłam, że ma przekrwione oczy, choć dałabym sobie głowę uciąć, że
nie wypił więcej niż trzy kieliszki.
-Nie ma sprawy.
Czekałam,
aż podniesie się z krzesła, ale on siedział bez ruchu. Chrząknęłam znacząco.
-Wiesz… teraz bym chciała.
-Serio, nie ma sprawy- odparł, unosząc lekko brwi.-Mam
nadzieję, że dobrze się bawiłaś.-Po czym faktycznie, wstał z krzesła, ale tylko
po to, by nalać sobie kolejny kieliszek wódki.
Gorąca,
głupia wściekłość uderzyła mi do głowy. Przecież to nie do pomyślenia, aby
mężczyzna pozostawił kobietę samą, w dodatku o tej godzinie…
Ale nie w tym kraju.
Po
co nam ta cała emancypacja? Czy nie mogłyśmy siedzieć cicho, pozwalając
mężczyznom wykonywać za nas brudną robotę? Może wtedy mieliby dość
przyzwoitości, by chociaż nas odprowadzić do domu?
Dupki i tyle.
Wyglądało
na to, że mam dwie możliwości, z których pierwsza była samobójstwem- mianowicie
mogłam iść do domu sama, bez kurtki, ryzykując nie tylko zamarznięcie na
śmierć, lecz także napaść, bowiem dzielnica, w której znajdowała się moja
szkoła, nie była najlepszym miejscem na samotny spacer. Gdybym tak miała brata,
który mógłby przynieść mi kurtkę, a przy okazji odprowadzić mnie do domu…
Decydując
się na pierwszą opcję, byłabym nie tyle odważna, co po prostu głupia. Mogłam
się założyć, że na zewnątrz było kilka stopni poniżej zera, w dodatku byłam
elegancko ubrana- aż prosiłam się o rabunek. Jednak wybierając drugą… Jakim
kamikadze musiałabym się okazać?
-Do odważnych świat należy- mruknęłam, po czym, z duszą
na ramieniu, pchnęłam drzwi frontowe.
I
natychmiast je zamknęłam, piszcząc z zimna.
***
Moją
szkołę od budki telefonicznej dzieliło jakieś dwieście metrów.
Dwieście. Metrów. Tortury.
Zatrzasnęłam
za sobą drzwiczki kabiny , szczękając zębami. Wygrzebałam z torebki kilka
monet, zgrabiałymi palcami wybrałam numer i przyłożyłam słuchawkę do ucha,
modląc się, by ktoś odebrał.
Dlaczego,
dlaczego, dlaczego nie wzięłam ze sobą tego głupiego płaszcza? W listopadzie?
Pierwszy
sygnał. Drugi. Trzeci…
-Halo?
-Piotr? Mówi Zuzanna.
-Zuzanna? Co się stało?
-Nic, po prostu… No… Chciałabym wrócić do domu, ale jest
bardzo zimno, a ja nie wzięłam płaszcza.
Nastąpiła
krótka chwila ciszy.
-John?- powiedział w końcu mój brat. Nie zabrzmiało to
wcale jak pytanie- raczej, jak gdyby stwierdzał fakt, a to jedno imię było
wyjaśnieniem dla wszystkich problemów tego świata.
Gdyby
nie fakt, iż od trzech miesięcy nie uroniłam ani jednej łzy, prawdopodobnie bym
się rozpłakała. Jednak ja już chyba nie pamiętałam, jak się płacze ani po co
się to robi.
Co
nie zmieniało faktu, że Piotr- jeśli tylko chciał- potrafił być naprawdę dobrym
bratem.
-Jesteś tam?
-Tak. John chyba nie może mnie odprowadzić.
-Rozumiem.-Znowu nastąpił krótki moment ciszy.-Dzwonisz z
budki przed szkołą, tak?
Potaknęłam.
-Chcesz, żebym po ciebie przyszedł?
Tym
razem to ja umilkłam na chwilę, zastanawiając się, czy tego chcę. Jeśli po mnie
przyjdzie, to znaczy, że będziemy musieli ze sobą rozmawiać… A to może zrodzić
różne nieprzyjemne konsekwencje. Ale skoro już dzwonię, to…
-Tak- odparłam cicho.
-No to będę za dwadzieścia minut. Poczekaj na mnie w
korytarzu, bo zamarzniesz.
-Tak, wiem.
-No to na razie.
-Tak… to na razie.-Wahałam się krótką chwilę, po czym
krzyknęłam jeszcze:- Piotr!
-No?
Ale
cała odwaga już dawno zdążyła mnie opuścić.
-Czy… czy mógłbyś wziąć dla mnie ten czarny płaszcz, a
nie kremowy? Nie będzie pasować.
Odwiesiłam
słuchawkę na miejsce. Chwilę wpatrywałam się w ciemność, po czym biegiem
ruszyłam do szkoły.
***
Przez
pierwszy tydzień po mojej śmierci
pisałam listy.
Listy
bez adresata.
Opisałam
w nich, jak moje życie w Anglii przestawało tracić znaczenie, ponieważ kiedyś
znalazłam się w lepszym świecie. Przelewałam na papier wszystkie rzeczy, o
jakie winiłam Zabawę; o to, że zabrała mi rodzeństwo i mężczyznę mojego życia.
Wyrażałam to, czego nie umiałam opowiedzieć słowami: moją śmierć, moją
przybraną córkę, mój kraj.
Pisałam
o tym, że spadłam z konia i zasnęłam. A kiedy się obudziłam, byłam już w swoim
własnym łóżku i mój wzrok padł na kalendarz; wiedziałam, że zostało mi niewiele
czasu do umówionej randki. Ubrałam się, uczesałam, umalowałam i wyszłam z domu,
po drodze natykając się na rodzeństwo. Zapamiętałam wszystko, co było do
zapamiętania.
Tak
zakończyła się moja Zabawa.
Czułam,
że gdybym musiała zacząć ją jeszcze raz, nie wytrzymałabym powrotu do tego
świata. To byłoby zbyt okrutne, zbyt mściwe- bowiem za każdym razem, gdy Zabawa
się kończyła, traciłam coś bezpowrotnie.
Za
pierwszym razem była to Dojrzałość.
Za
drugim Miłość.
Niewiele
mi już zostało do stracenia, a jednak za wszelką cenę chciałam ocalić to, co
się da.
***
Piotr
zjawił się dwadzieścia minut później, dokładnie tak, jak obiecał. Z zimna miał
czerwone policzki i uszy.
-Byłbym szybciej- powiedział. Jego oddech zmienił się w
mały obłoczek pary.-Ale wróciłem do domu po rękawiczki. Nie mogłem znaleźć
twoich, więc wziąłem Edmunda.
Uśmiechnęłam
się do siebie pod nosem.
-Nie śpią jeszcze?
-Edmund i Łucja? Nie. Jak wychodziłem, Łucja poiła
mlekiem jakiegoś bezdomnego kota.
-Bezdomnego… słucham?
Szybki
rytm naszych kroków przekładał się na tempo rozmowy. Dystans, który zazwyczaj
pokonywałam kilka dobrych minut, przebyliśmy w rekordowo krótkim czasie, niczym
sprinterzy. Nie było mi aż tak zimno, by piekąca skóra sprawiała ból, jednak
nie mogłam się wprost doczekać, kiedy znajdę się w domu.
Było
mi szkoda sukienki, której nikt i tak nie docenił. Chciałam, by John, albo
ktokolwiek inny, poświęcił mi nieco więcej uwagi niż te kilka tańców.
-Jak wyszłaś, Łucja zauważyła na drzewie po drugiej
stronie ulicy jakiegoś kota. Razem z Edmundem udało nam się go ściągnąć… Ale
moja koszula poniosła nieodwracalne straty.
-Czy on jest u nas w domu?
Piotr
kiwnął głową.
-Świetnie- mruknęłam pod nosem, ciaśniej otulając się
płaszczem.-Zawsze marzyłam, by po całym domu walała się kocia sierść.
-Łucja bardzo pilnowała, by nie wszedł do salonu-
zaoponował cicho Piotr.-Zresztą, czy nie będzie jej miło, jeśli będzie mieć
swojego zwierzaka?
Odparłam
coś niezrozumiałego i kilka kolejnych minut przeszliśmy w milczeniu.
-To… co z tym Zurychem?- wysiliłam się w końcu.
Piotr
spojrzał na mnie uważnie, pociągając nosem.
-Chcesz się dalej kłócić?
-Nie- zaprotestowałam.-Chciałabym wiedzieć, jaką…
Urwałam
gwałtownie, gdy mała, szczupła postać w oddali przebiegła przez ulicę.
-Czy to…- zaczęłam.
Zanim
zdołałam dokończyć pytanie, przez ulicę znów ktoś przebiegł; tym razem ktoś
wyższy i mocniej zbudowany niż pierwsza osoba.
Wymieniłam
z Piotrem przestraszone spojrzenia, po czym oboje w jednej chwili rzuciliśmy
się do biegu za dwiema niewyraźnymi postaciami.
Jeśli to oni, obiecuję, że ich zabiję zabiję
zabiję
Byliśmy
daleko, nawet bardzo daleko od nich, dlatego Piotr miał dość czasu, by mnie
wyprzedzić na tak długim dystansie. I choć lepiej radziłam sobie w biegach
długodystansowych niż sprintach, dopadłam uliczki, w której owe postacie
zniknęły, dużo później niż Piotr.
Nie
musiałam nawet patrzeć na to, kim one są- wystarczyło mi wiedzieć, że Piotr
stoi na tym zimnie bez kurtki, przytulając kogoś do siebie.
-Łucja!- krzyknęłam.-Co to ma znaczyć?
Moja
młodsza siostra z zakłopotaniem spuściła wzrok. Zapadła głucha, nabrzmiała moją
wściekłością i jej zawstydzeniem cisza.
A
potem przerwało ją ciche miauknięcie, dobiegające gdzieś zza kurtki, którą
Łucja była otulona.
-KOT?!- wrzasnęłam.-Wybiegłaś z domu bez kurtki za KOTEM?
-No wiesz- wtrącił sucho Edmund.-Ty wybiegłaś z domu bez
kurtki za chłopakiem.
Szok
na sekundę odebrał mi mowę.
-Zupełnie, jakbyście kiedykolwiek uważali mnie za
autorytet- warknęłam.
Ciałem
Łucji wstrząsnął dreszcz.
Całe
moje ciało jęknęło w proteście, jednak instynkt opiekuńczy zwyciężył.
-Mój płaszcz jest cieplejszy- powiedziałam chłodno,
ściągając go z siebie. Na mojej skórze natychmiast pojawiła się gęsia skórka i
całą siłą woli powstrzymałam się od drgawek.-Oddaj Edmundowi swój, Piotrze, a
Łucji damy ten.
-Ty weź kurtkę Piotra- odrzekł Edmund tak obojętnym
tonem, jakbyśmy nie dyskutowali o tym, kto dostanie zapalenia płuc, tylko
jakiego koloru mam sukienkę.-I chodźmy do domu…
Zanim
jednak wypowiedział ostatnie słowo do końca, kociak w ramionach Łucji wykonał
wdzięczny skok, z gracją wylądował na chodniku i zniknął za rogiem.
-Łucja, NIE!
Było
jednak za późno. Moja młodsza siostra już gnała za kotem, nie zwracając uwagi
na to, że ja zamarzam.
Edmund
i Piotr zaczęli ją ścigać, ja jednak nie mogłam zmusić swojego ciała do biegu.
Jakimś cudem dotelepałam się do końca uliczki, bo czym wyjrzałam za róg.
Moje
rodzeństwo stało całkiem blisko mnie, najwyraźniej porzuciwszy zamysł biegania
za zwierzakiem. Cała trójka patrzyła na coś tym samym, pełnym nadziei wzrokiem.
I
chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam coś w ułamku sekundy.
Łucja
wyciągnęła rękę w stronę zwykłej, czerwonej ściany z cegieł. Na wysokości jej
oczu znajdowała się starawa, nadgryziona zębem czasu płaskorzeźba, mająca chyba
zdobić portal nad dawno zamurowanymi drzwiami.
Zamknęłam
oczy, gdy jej palec zetknął się z wyrytą sylwetką lwa. Cały świat zalało białe
światło.
_____________________________________________
W teatrze można się naprawdę wiele dowiedzieć o
sobie. Ja na przykład dowiedziałam się, że jestem popaprana, a moje
emocje przerażają ludzi, zwłaszcza moja pogarda. (^^)
Taki trochę rozdział na odpieprz, ale bardzo chciałam coś dodać, żeby się pochwalić, że mam jutro urodziny. O!
Królowo, ja swój prezent ofiarowałam, your turn :*
Nadal jestem oburzona faktem, iż Barcelona zremisowała z Realem. A mogło być tak pięknie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz